Jak zaczęła się twoja przygoda z teatrem?
W liceum poszliśmy obowiązkowo do Banialuki na spektakl Francois Lazaro pt. „Samotność”. To była pierwsza klasa szkoły średniej. Wyszłam, wyśmiałam, stwierdziłam, że to jest beznadziejne, głupie i tyle! 4 lata później poszliśmy na ten sam spektakl, też obowiązkowo, z inną polonistką. Pamiętam, że wyszłam z Banialuki i powiedziałam - ja się będę zajmować teatrem!
To był czas, kiedy zrozumiałam, że do pewnych rzeczy trzeba dojrzeć. To jest miłość, której nie jestem w stanie wyjaśnić logicznie, po prostu wiedziałam, że z taką sztuką chcę mieć do czynienia, a ze sceną miałam kontakt już wcześniej, bo w szkole podstawowej tańczyłam w teatrze tańca, więc scena ciągle była obecna w moim życiu.
Co takiego jest w teatrze, czego nigdy nie będzie mogło zaoferować widzowi kino?
Przede wszystkim kontakt z żywym aktorem. Nie interesuje mnie teatr, w którym oglądam na żywo to, co mogłabym zobaczyć w kinie na ekranie.
Lubię kiedy aktor angażuje widza, wyrywa go z ciepła welurowych siedzeń. Lubię teatr, który porusza i z takim teatrem miałam do czynienia właśnie w Banialuce, ale też później w kontaktach z Gardzienicami, z Ośrodkiem Grotowskiego – ten typ teatru bardzo mnie pociągał do tego stopnia, że do dzisiaj się nim zajmuję.
Czy to jest nurt teatru empatycznego?
To jest awangarda, która wyrosła na zainteresowaniach - z jednej strony ludowością, z drugiej strony poszukiwaniami w ciele aktora. To jest teatr daleki od klasycznego, rapsodycznego, który czasami przypomina parodię typu: mówiąca głowa, a za nią poruszające się ciało. Jest to teatr, który często bazuje na tańcu, na wysiłku fizycznym, a jednocześnie mocno przepracowuje emocje. To jest teatr, który czasami jest niezrozumiały, ale tak niesamowicie porusza, że mnie bardzo pociąga. Mam w pamięci takie spektakle, których do dzisiaj nie zrozumiałam, ale wiem, że były genialne (śmiech)!
Teatr pokazuje prawdę. Dla mnie teatr może odsłonić to, co w człowieku jest najpiękniejsze i najprawdziwsze.
Każdy widz przynosi do teatru swoją własną akustykę - pisał satyryk i aforysta Stanisław Lec.
Często jest tak, że chcemy zobaczyć to, co sobie założyliśmy - mamy swoje oczekiwania. Ja lubię teatr, który nie bardzo się liczy z moimi oczekiwaniami, ale taki który mnie z nich wytrąca.
Częścią mojej pracy zawodowej, ale i – poniekąd – misją, jest zarażanie teatrem młodzieży. Organizuję wyjścia do teatru na sztuki – jak to nazywam- niełatwe, niemiłe i nieprzyjemne. Po to, żeby ich skonfrontować z innym postrzeganiem świata, nawet takim, które mnie oburza, które mi się nie podoba, ale muszę przyjąć wobec niego jakąś opcję, muszę się do tego jakoś ustosunkować.
Nie mogę wyjść zupełnie obojętna, tylko ze swoją akustyką, muszę wyjść po spektaklu zmieniona - taki teatr mnie interesuje.
Forma, poszukiwanie, eksperyment w tych spektaklach, które widziałam bardzo mi odpowiada.
Masz na myśli aktywną refleksję, którą w umyśle widza wznieca przekaz sceniczny?
Teatr ma taką moc i umiejętność. Już od początku swojego powstania był krytycznie nastawiony do rzeczywistości. Starożytni tworząc tragedie greckie komentowali działania rządzących. To jest wpisane w genezę teatru, który cały czas trzyma rękę na pulsie i punktuje, że może nie jest tak kolorowo, plastikowo, przyjemnie, tylko trzeba popatrzeć głębiej.
Sceniczna wersja literatury nie jest czymś, co na ten moment cię fascynuje, podążasz za awangardą?
Zależy. Można zrobić literaturę klasyczną w sposób ciekawy i takich inscenizacji jest wiele - chociażby „Burza” Szekspira w reżyserii K. Warlikowskiego, która jest fenomenalna i odkrywa zupełnie nowe pokłady tego tekstu, czy chociażby „H.” J. Klaty, który wpisuje świetnie w kontekst polski po 1989 roku klasyczną sztukę W. Szekspira - „Hamleta”.
To zależy, jaki kto ma pomysł i co z tego tekstu wydobędzie. Jeżeli chodzi o awangardę, to już mistrzostwem jest doceniony przez zagraniczną opinię publiczną i krytykę „ Macbeth” zrealizowany przez Teatr Pieśni Kozła i Royal Shakespeare Company przy Ośrodku Grotowskiego.
Można wielką literaturę pokazywać w sposób naprawdę ciekawy i przejmujący.
Francuski dramaturg Marcel Pagnol nazwał film teatrem w puszce od konserw?!
W filmie nie jestem w stanie nic zmienić, a w teatrze piękne jest to, że każda sztuka jest inna.
Zdarzyło mi się być kilka razy na „Ofierze Wilgefortis” Tomaszuka i fascynujące było to, że za każdym razem ten spektakl mnie zaskakiwał, ciągle działo się w nim coś innego. Inny przykład to klasyczny już „Cholonek” Teatru Korez - majstersztyk - rewelacyjny spektakl, w którym aktorzy potrafią robić sobie dowcipy w trakcie spektaklu, a widzowie którzy znają treść też bawią się wtedy świetnie. Poza – oczywiście – ustalonym, i tak fenomenalnym, scenariuszem. Tego w filmie nigdy nie będzie.
Kiedyś usłyszałam od kierownika Teatru Rozrywki w Chorzowie takie słowa, że teatr od kina różni się tym, że po śmierci głównego bohatera, kiedy wszyscy płaczą na widowni kurtyna opada, a potem ten ktoś wstaje i się kłania. W kinie widzimy tylko napisy.
W dźwiękowym zapisie rozmowy z Gosią Pilch usłyszycie o :
* domowych czynnościach kontemplacyjnych
* duchowości Ekip Notre-Dame
Jagoda Podolak